syn przyszedł do niego. Odwiedziny te były w tak niezwykłej godzinie i tak niespodziane, że Bal domyślając się więcej niż znaczyły, porwał się z krzesła i do Stanisława pobiegł jeżąc włosy, bo przeczuwał już jakieś nadzwyczajne wiadomości.
— Ojciec potrzebuje podobno kogoś do ksiąg i do kasy? zapytał Stanisław po przywitaniu.
— Ale jak! ale jak!
— Ja właśnie mam kogoś i śmiało mogę polecić.
— O! a zaraz śmiało! Nie bądźże zarozumiały. Trzeba jak my ludzi znać! z waćpana jeszcze szczygieł!
Stanisław zamilkł na chwilę.
— No! a któż to taki? spytał ojciec, mów bo! a prędko!
— Jest to mój towarzysz szkolny i uniwersytecki.
— Eh! eh! chodził i na uniwersytet! ba! ba! ale to smarkacz!
— Trochę starszy odemnie. Znam go dobrze, charakter pewny, umie wiele a pracować lubi.
— Tere fere kuku! wszystko jest! tylko nie ma czego potlzeba! albo to w uniwersytecie uczą tego co mu tu najpilniejsze?
— Chodził na prawo.
— Choćby i na lewo! co to ma na co chodził?
— Ale już trzeci rok w sklepie...
— A! gdzie?
— U M...
— A czegoż ztamtąd uchodzi? Dobrzy ludzie przywiązują się do miejsca!
— On nie uchodzi, ale ja go chcę do nas namówić! Tam mają go kim zastąpić a nam bardzo braknie człowieka.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/046
Ta strona została uwierzytelniona.