Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

Zamyślił się pan Bal.
— Zresztą jeśliby to się ojcu nie podobało, dodał ciszej Stanisław, prosiłbym go o inną rzecz...
— A no! proś! proś! aby prędko! bez tego macania.
— Jabym może potrafił to miejsce zająć — próżnuję...
Pau Bal aż podskoczył.
— Oszalał czy co! co waści we łbie świta? Waćpan nie do handlu jesteś stworzony... Wiesz kto jesteś? Twoi przodkowie spokrewnieni byli z pierwszemi w kraju rodzinami. Na nas leży missja wrócenia dawnego blasku upośledzonej zbiegiem okoliczności familji...
— Ależ żadna praca nie uwłacza!
— Tere fere! Potomek księcia Massagetów! co ty pleciesz! co pleciesz, mówię ci! przyskoczył pan Erazm. To są nowe, zgubne, podkopujące egzystencją społeczeństwa zasady, to są niebezpieczne zdania... to są... Ja ci powiadam... Ale z oburzenia, na powiedzenie więcej słów ojcu nie stało.
Stanisław nie chcąc go rozżarzać, milczał.
— Wybijże to sobie z głowy, dodał po chwili milczenia pan Erazm. — Ja chcę żebyś był szlachcicem, panem, urzędnikiem, ale nie kiepskim kupcem, jak ja biedę klepiącym.
Westchnął; westchnął i syn.
— Czego Waść wzdychasz? ofuknął się, albo to zły los? co? jeszcze ci źle?
— Chciałbym pracować.
— Pracuj! Rób sobie stosunki w świecie przyzwoite jak inna młodzież, wejdź w stosowne towarzystwo... to twoja przyszłość.
— No! a ten twój przyjaciel, odwrócił po chwili rozmowę, jak się zowie?