— Jan Strumisz.
— Co to za familja? Strumisz! począł stary, który już zaraz myślał o herbarzu, czy nie szlachcic przypadkiem?
— Nie wiem, rzekł Stanisław.
— Jakto tego nie wiedzieć! ruszył ramionami Bal, to pierwsza rzecz o którą się pytać powinno! Ale pewnie szlachcic... nazwisko mi się podoba... przyprowadź mi go jutro...
Teraz słówko o panu Janie Strumisz, który czy był szlachcicem bardzo wątpię, ale że był bardzo szlachetnym chłopcem to pewna. Ubożuchna ta istota nie wiele nawet wiedziała o sobie, odumarli go rodzice, którzy tylko maleńkie domostwo i dwa razy tyle długów co było warte zostawili mu z sieroctwem. Jeden Pan Bóg się nim tylko opiekował; bo by zginął na bruku jak ginie tylu i tylu. Zawczasu wierzyciele domek z jego wspomnieniami sprzedali, dziecię się zostało tak samo jedno, tak wydziedziczone, że je Pan Bóg za rękę wziąć musiał i ścieżką życia poprowadzić. W siedmiu leciech ksiądz poczciwy począł go uczyć. Był to stary Kapucyn, który sobie pracy szukał jak drugi spoczynku. Jego ręki użyła Opatrzność dla małego Jasia, by mu w najbardziej stanowczej chwili nie dać przepaść. W początku przywiązało się to do kapucyńskiej furty, kruchty i kościoła, jak do jedynego miejsca przytułku. Staruszek widząc chłopię bardzo biedne, co mu z oczu poczciwie patrzało, zajął się sierotą. Nauczył czytać, ministrantury, trochę pisma, a gdy dorósł nieco, dał go bogatszemu komuś do usług, z warunkiem żeby do szkół chodzić mu pozwolił. W owe czasy nic nad to nie było pospolitszego; w izbie służył pauper paniczowi, w szkole na
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.