Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/075

Ta strona została uwierzytelniona.

czasu jak się sprzeczamy, jużby jej połowa przeszła, a ja czekać nie cierpię...
— Przybył temu już miesiąc do Warszawy jeden pan z Wołynia...
— A i dobra na Wołyniu! krzyknął Bal, to to w sąsiedztwie z Rusią, z której pochodzimy!
— Zaraz pojedziemy do dóbr. Jest to człowiek wielkiej bardzo familji... Hrabia!
— Hrabia! ps! krzyknął Bal...
— Hrabia Jan Bracibor Sulimowski.
— To i herbu Sulima, mruknął Bal, pewnie.
— Tandem, jak się to hrabiom trafia, zabrakło mu pieniędzy, a ma tu proces, który nie cierpi najmniejszej zwłoki; starania, koszty... Wczoraj uradzili z adwokatem, iżby salwując tu wielkie majętności, które wygrywa w Polsce, z obowiązkiem spłaty natychmiast, sprzedać jeden klucz wołyński.
— A ten bestja ma i więcej kluczów?
— O! kilka! Ogromnie bogaty człowiek i naturalnie, że nie wiele dba czy co straci, a pilno mu, bo na drugim zarobi... więc gratka doskonała..... Sprzedadzą tanio! znam jego adwokata... to mój przyjaciel stary... mówił mi sub rosa, że to złoty interes...
— Ale jakże do niego przystąpić? zrywając się rzekł Bal, poszedłbym zaraz...
— A! zlituj się pan, mitygując go przerwał Zrębski, w tym interesie potrzeba jak największej ostrożności, przebiegłości, przygotowań. Muszę najprzód obmacać wszystko... umówić jego adwokata, wysondować dobrze, a dopiero do gotowego już pan dobrodziej przyjdziesz. O ile mogę sądzić, to za bezcen... Ale intrygi będą.
— Intrygi? powiadasz, niespokojnie rzekł pan Bal.