— Dobry wieczór mojej kochanej Ludwisi! katar poszedł na cztery wiatry! Jutro z domu wychodzę.
— A nie lepiejby się zastanowić? spytała żona troskliwie.
— Zmiłuj się królowo, nie szanuj mnie tak bardzo, bo jak pies przywiązany do budy zdechnę. Mnie trzeba powietrza... Tu ten twój doktor nie wiedzieć gdzie wyczytał, że zamykać trzeba zakatarzonych; fałsz wierutny! na to nie ma jak wolna aura.
— Ale jakże ci jest?
— Doskonale! zdrów jestem jak ryba! szczęśliwy!
— Więc się nie znudziłeś przecie?
— A! miałem i gościa.
— Kogo?
— Starego poczciwego Zrębskiego.
Ten przymiotnik tak się zdawał niestosowny samej pani, że z widoczną intencją zamilkła.
— Ja go bardzo lubię! dodał Bal, a kto wie? ale sza! i zatulił usta rękami.
— Cóż to? tajemnica jakaś?
— Nie, nie!
— W istocie, uśmiechając się dodała żona, gdyby jaka była, nie łatwo ci się z nią przyjdzie ukryć przy twojej żywości.
Postrzegłszy się, że i tak zanadto powiedział, pan Erazm do siebie się tylko uśmiechnął i na tem skończył rozmowę, obawiając sam siebie.
Tymczasem pan Zrębski wyszedłszy z ulicy Bielańskiej, szybkim krokiem pędził na róg Daniłowiczowskiej, do swojego szynku.
W drugiej izdebce przy małym stoliku, na którym stała butelka wina napoczęta, siedział sam jeden (gdyż
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/079
Ta strona została uwierzytelniona.