Prawie nienaturalny był humor przyszłego dziedzica Zakalańszczyzny i im bardziej się podnosił do egzaltacji, tem żona stawała się niespokojniejszą. Schwyciła ona znak dany przez Zrębskiego, a że się go obawiała i przeczuwała jakąś z nim robotę, drżała ze strachu, nie mogąc jeszcze domyśleć się o co chodziło. Była tylko pewną, że jakąś stratę poniosą. Spojrzeli po sobie ze Stanisławem, który prawie toż samo odgadywał i smutnie spuścili oczy. Lizia siedziała spokojnie, to uśmiechając się do ojca, to ukośne rzucając wejrzenie, prawie bojaźliwe na Jana, który na nią nigdy prawie spojrzeć nie śmiał.
W czasie objadu spieszył się ciągle kupiec, łykał szybko, wyglądał półmisków, nożem bijąc po talerzach, roztargniony i widocznie jak na szpilkach; zaledwie wstali, schwycił Zrębskiego pod rękę i głośno wołając: proszę o kawę do mego pokoju, pójdziemy do siebie na fajeczkę! ruszył nie oglądając się.
— Co się dziś twemu ojcu stało? zapytała, okiem goniąc za wychodzącym Ludwika do syna, uważałeś jaki był?
— To się ojcu często trafia, ale jednak nie do takiego stopnia.
— Cóż dziwnego, że był wesół i że się spieszył, dodała Lizia, kontent że się pozbył kataru, a więcej jeszcze że będzie mógł wyjść.
— Panie Janie, czyś uważał? obróciła się pani domu. Niepokoją mnie te narady ze Zrębskim.
— Widziałem tylko szczęśliwe bardzo usposobienie do różowego humoru, rzekł Strumisz, ale przyznam się, że nic z tego wnieść nie mogę.
— Pan bo lękasz się nawet myśleć! szepnęła Lizia
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.