Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

— To też serdecznie ci dziękuję, będę już grał na pewno!
— A co się tyczy majątku, przerwał Zrębski, z bokum się już od obcych dowiedział, że to istotnie złote jabłko.
Kupcowi oczy się zaiskrzyły, stanął, uśmiechnął się i jak dziecko poskoczył uściskać prawnika, który przysiadał do ramienia pana Bala się schylając i nieskończone robił ceremonje.
— Zobaczysz! odwdzięczę ci! odwdzięczę, zawołał kupiec z przejęciem, spuść się na serce moje! Bije w niem krew Massagetów i Justynjanów...
(Pan Bal często w ten sposób Cesarza Justynjana niby przez lapsus linguae mięszał do przodków swoich).
— Ale może już czas iść? spytał niespokojnie, kto wie? zegarki gotowe się na figla przypóźnić, a nuż tam kto podskoczy...
— Bądź pan dobrodziej spokojny! mam ja tam stróżów! jesteśmy bezpieczni, byle traktowanie się udało z hrabią, bo na tem cała rzecz! majątek prześliczny... Gleba wprawdzie nie jest czarnoziem.
— A! nie czarnoziem, powiadasz? rzekł kupiec udając że rozumie o co chodzi, to źle!
— Nie. Jest to glinka i trochę piasku... ale to właśnie ziemia co najlepsze daje plony, a nadewszystko nigdy nie zawodzi!
— Otóż to jest, że nigdy nie zawodzi! wykrzyknął z zapałem kupiec; nigdy nie zawodzi!! tu grunt!
— Położenie nad rzeką spławną... nad Horyniem... młyny, łąki nieprzebrane, a w dodatku cztery przepyszne wioski...