Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

tak mu w oczach się ćmiło, że przed niemi tylko widział tańcujące cyfry, które podrygiwały nóżkami cienkiemi, potrząsały brzuszkami i wierciły głowami. Czytał i nie wiedział co, oddał po chwili Zrębskiemu, który głową zaczął kiwać, coraz coś niby wyczytując i tajemniczo z za karty spoglądając na swego pryncypała. Hrabia w ciągu tej chwili ruszył ramionami i ucierał się z panem Joachimem.
Pan Bal czując potrzebę najprędszego kończenia, przystąpił do hrabiego, ale sie w zapale uśmierzał ile mógł, tylko go rumieniec i świecące wydawały oczy.
— Więc możemy pomówić, pozwoli pan hrabia?
— Panie dobrodzieju, rzekł zimno Bracibor Sulimowski, piętrząc się wysoko, jakby chciał połknąć kupca, nie mam szczęścia nawet bliżej być panu znajomym, możemyż tak bez potrzebnych dokumentów, bez kwerend, bez dowodów żadnych, na oślep taksować. Przyznam się mu, że dla mnie przykroby było nie zyskać wiary, a nie mam prawa jej wymagać.
— Ale proszę hrabiego, odezwał się Bal wzruszony do szpiku kości, czyż nie znamy tu żadnej rodziny, do której hrabia należysz i jego samego... Ja w ten interes wchodzę z zupełnem zaufaniem... z nieograniczoną ufnością.
— A właśnie, odparł hrabia, ja tego nie chcę! Ja nie mam papierów. Ja sam dobrze wartości tych dóbr nie znam.
Pan Joachim przyszedł w pomoc.
— Ale kiedy pan Bal, rzekł z cicha, ofiaruje się chętnie spuścić na pana hrabiego.
— Pan mnie widzę uparłeś się Zakala pozbawić, zawołał Bracibor, cofając się i jakby broniąc: dziękuję,