Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

mne, młyny, rzeka spławna, lasy, łąki nieprzebrane, dyferencja z Radziwiłłami, co jest nie małym zaszczytem... fundusze duchowne, dług bankowy, stary dwór, pięćset samych mężczyzn, nie licząc płci żeńskiej, szlachta czynszowa, smoła i huta...
— Od kogo? od kogo? spytała żona niespokojnie, czy nie z pomocą Zrębskiego?
— Właśnie wszystko to winienem temu nieoszacowanemu poczciwemu Zrębskiemu, który ma prawdziwe przywiązanie do mnie. Jest to człowiek nieoceniony.
— A! zginęliśmy, odezwała się żona; on nas zgubi.
Pan Bal z kolei osłupiał.
— Zrębski! mój przyjaciel, mój najlepszy druh... co Waćpani jest...
— Poznasz go, ale po czasie... Od kogoż to kupno? gdzież ten majątek? jaka jego cena?
— A! czekajże, co za gorączka! rzekł Bal siadając i trochę zafrasowany, zaraz ci rozpowiem wszystko... Najprzód kupno to od najzacniejszego z ludzi, jeszczem mu podobnego nie widział, od hrabiego Bracibora Sulimowskiego.
Stanisław mimowolnie zakrzyknął, wszyscy obrócili oczy na niego.
— Co to? niespokojnie spytał Bal, znasz go?
— Nie, słyszałem tylko o nim, rzekł Stanisław.
— A cóżeś słyszał, że dudek chyba i interesów robić nie umie... ale człek z najwyższą szlachetnością.
Stanisław usiadł nie mówiąc słowa, bo nie widział potrzeby sprzeczać się z ojcem, nie bardzo będąc pewien swoich wiadomości, które obiecywał sobie sprawdzić.
— Mówże coś słyszał! naglił ojciec.