Reszta jego rodziny pozostała w saloniku przykuta do krzeseł, bo wszystkich zarówno, nie wyjmując Lizi, której wieś dosyć się podobała, perspektywa opuszczenia Warszawy smutkiem osłaniała oczy. Stary to, pospolity, a jednak bardzo prawdziwy aksjomat, (piszę jednak, bo mnóstwo jest prawd pospolitych zupełnie fałszywych), że nigdy się tyle nie ceni tego, co się posiada, jak gdy je mamy utracić. Pani Balowa urodziła się, wychowała, dożyła wieku poważniejszego pod cieniem tych murów, które całem kochała sercem i nie wiedziała jak się z niemi rozstać potrafi. Życie jej przylgnęło do wszystkich obrotów żywota miejskiego i obracało się z niemi powolnie, regularnie i bezpiecznie; obawiała się tej wsi, której mąż jej tak pragnął, jak nieznanego czegoś i strasznego.
Stanisław rzucał w mieście tę, do której codzień się przywiązywał więcej i niczego mu więcej żal nie było. Mierzył się właśnie z tą myślą straszliwą oddalenia od niej i nie wiedział jak potrafi przetrwać rozłąkę. Nie była to namiętna boleść, było to jakieś nie nazwane uczucie, którego musi doświadczyć ryba na ląd rzucona, zwierzę tonące w wodzie. Nie wiedział jak w nowym dla siebie żywiole, w pustyni, która go czekała, żyć potrafi. Jego przywiązanie, na pozór chłodne, zimne, nigdy nie znamionujące się gwałtowniejszym objawem, właśnie tem było straszniejsze, że nic z siebie nie udzieliło światu. Palił się jasny ten płomień cały w lampie, której łono rozżarzał. Po odejściu ojca, matka poczęła przechadzać się po pokoju, on nsiadł w kątku złamany, zatopiony w myślach i łza jedna wytrysła mu na oczach....
Oko matki tylko dostrzedz jej mogło.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/131
Ta strona została uwierzytelniona.