— Co ci jest Stanisławie? spytała niespokojnie, miałżebyś jak ja żałować gorąco, może do zbytku gorąco, wszystkiego a wszystkiego, aż do kamieni bruku, aż do pyłów ulicy, aż do wrzawy co budzi i usypia...
Stanisław nie chciał skłamać, nie płakał ani za miastem, ani za ludźmi, płakał za jedną tylko istotą, co mu do życia jak powietrze była potrzebną.
— Co ci jest mój kochany Stanisławie?
— Żal mi... tak, rzekł powoli, żal mi Warszawy, żal mi ciebie i nas... Bóg wie co nas tam czeka: świat obcy, lndzie nowi, my ich nie rozumiemy, oni się nas obawiać będą. Co za nowicjat przebyć będziemy musieli! ile doświadczeniem nieznanych rzeczy nabywać... a ile stracimy tutaj!
Lizia uśmiechnęła się trochę zniecierpliwiona i smutkiem matki i łzą brata, na którą aż ramionami ruszyła.
— Mój Stasiu, odezwała się, i ja pewnie żałować będę Warszawy, ale czegoż się znowu tak lękać... Więcej lndzi żyje na wsi niż po miastach... godzim się na to, że stan nasz jest czemś nie normalnem, że to zbiegowisko ludzi ma swoje korzyści, ale...
— A ty nic nie pożałujesz? nic? spytał Stanisław.
Lizia odkryła w zapytaniu więcej niżeli w niem może było i zarnmieniła się trochę.
— Ja? ja żałuję wszystkiego, wszystkich! ale razem cieszę się nowością, tak mało w życiu nowego.
— Mój Boże! jak to znać, żeś czytała u pani Blanchard kontrabandą wnoszone francuzkie romanse, kochana Liziu!
— Stasiu, ty mnie prześladujesz!
— Nie, mów dalej, może mnie przekonasz...
— Przynajmniej się nie zlęknę, odpowiedziała Lizia,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/132
Ta strona została uwierzytelniona.