Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 01.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

— Uczucie niewinne, jeśli poczciwe i czyste, ale któż ci je natchnął?
— Bądź pewna, że go wart!
— Zmiłujże się, powiedz mi kto? widuję wszystkich kogo znasz, nigdym cię z nikim widząc nie posądziła o miłość.
Uśmiechnął się Staś smutnie.
— Prawda, moja miłość nie podobna do innych, jest to pożar w kawałku lodu...
— Stasiu, któż taki?
— Niech mama zgadnie...
— A! trudnoby mi było... oszczędź mi domysłów, odważ się i wymów...
Cicho, ze smutnemi oczyma Stanisław wymówił imię Konstancji.
— Żartujesz chyba, widziałam cię z nią kilkanaście razy u Krombachów... kiedyżeś się zakochał? chyba wczoraj?
— O! o! starsza moja miłość mamo, niżeli myślisz; widziałem ją z okna mego, pielęgnującą do śmierci biednego dziada, widziałem idącą za jego pogrzebem, modlącą się w kościele... i kocham ją od czasu jak po raz pierwszy tam na poddaszu podniosła się firanka, ukazując mi ją obok schorzałego drżącego starca, jak obraz miłości dziecinnej... Ale mógłżem nawet wspomnieć o tem? ona uboga, znasz ojca marzenia i nadzieje, zresztą anim rachował co dalej będzie i czy mnie zechce... To pewna, że dziś myśląc o rozstaniu, drżę i czuję iż mnie nad siły kosztować będzie....
Z litością, współczuciem, obawą spojrzała matka na syna, uciskając dłonią błogosławiącą gorące jego czoło.