Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

— Gorzej, podedrzwiami podsłuchiwać będą.
— Prawda moja Delciu. Cała rzecz, dodała zniżając głos, żeby go zrazić i nie dać mu tu zamieszkać jak chce. Ojciec i ja bardzo o tem myślemy. Zje licha żeby tu wyżył... Odjeżdżając, musi nam oddać Zakale, będziemy tu panowali lepiej niż za hrabiego...
— Ale czy to się uda?
— O! o! na to głowa ojca i moja! I pomocnicy się znajdą.
Właśnie tych słów domawiała gdy wszedł pan rządca z sążnistym batogiem, a była to tak pocieszna figurka, że nie przywykły musiał ją powitać wykrzykiem zadziwienia. Sąsiedni szlachta nazywali go pospolicie Łokietkiem, a wieśniacy Kucym, co jeszcze lepiej malowało małego człowieka, naczupurzonego bardzo, na wysokich nogach niezmiernie krótki noszącego tołubek i głowę potężną. Twarz, jakby na przekór wzrostowi i nieforemności, była dosyć przystojna, choć podstarzała i nie świeża; wąsik na niej czarny do góry, czupryna także w celu dosztukowania niedostającego wzrostu; ręce przytem jak karły i garbaci miał dosyć długie i żylaste, pierś wydęta, a wyraz fizjonomji zapalczywy i energiczny. Takim w istocie był pan rządca dla całego świata, wyjąwszy żonę i córkę, bo tym ulegał w pokorze, zaraz w początkach swojego małżeństwa przekonawszy się, że Julce rady nie da i że się musi dozwolić wodzić za nos. Był przez nią tak zwojowany, że w niczem bez jej rady i rozkazu nie stąpił kroku i nawet na pole wyjeżdżając jej się meldował.
Wszedłszy do pokoju, powiesił kańczuk u drzwi, zdjął czapkę, spojrzał na długie po kolana buty juchtowe, które miał na sobie, czy zbyt wiele nie przyniosły