Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/021

Ta strona została uwierzytelniona.

w stosowanych kapeluszach, z fajkami na koniach podobnych do ptaków; portrety różne podobniejsze do zwierząt niż do ludzi i ciekawe hieroglify i jeszcze ciekawsze zdania i myśli. Okno do pół zabite było deskami. Ztąd wychodziło się do porządniejszych nieco dwóch, zajmowanych czasem przez hrabiego, ale od roku przynajmniej zupełnie opuszczonych. Tu już ściany były tynkowane i bielone, szyby lepsze, piece nowe i sufit z tarcic. W drugim znajdowała się jeszcze wielka alkowa, pełna w tej chwili kotuchów, motowideł, makuter i tym podobnego sprzętu. Z maleńką garderóbką, składało to całą część, oczekującą na przybycie dziedziców.
Rządzca głową pokręcał.
— Możnaby choć te graty powynosić, spytał, co nie potrzebne...
— A nie będzie dosyć czasu jak przyjadą?
— Ależby trzeba choć poumiatać, bo gotowi nas przepędzić, jak się tu nie potrafią umieścić.
— Właśnie ja się dam! burknęła żona.
— No! no! rób jak wiesz, rzekł mąż, to już nie moją głową.
W tej chwili właśnie zdyszany parobek od promu wleciał i zawołał:
— Jedzie trzy powozy wprost do Zakala, to musi być nowy pan!!
— A nieszczęście! krzyknął rządzca.
— Cicho! i głowy nie tracić! zakomenderowała żona, wychodząc żywo.