go bardzo na wsi potrzebnym, książki o ogrodownictwie i o gospodarstwie, worki nasion rozmaitych i wytworne narzędzia ogrodnicze. Pani Balowa napróżno mu przedstawiała, że bez filiżanek i talerzy obejść się nie potrafią.
Stanisław wcześnie maleńki akademicki przygotowawszy tłómaczek, któren lada gdzie rzucić było można, w pół ze śmiechem na wpół z żalem patrzał na tę zawieruchę zwabiającą tłumy ludzi.
W dwóch powozach mieli się pomieścić państwo, w jednym słudzy, a furgon wiózł za niemi wszystko co nieodbicie było w pierwszej chwili potrzebnem. Zamówieni furmani mieli nieco później dostawić resztę sprzętów do Zakala.
Pan Bal w ostatku byle już wyjechać, na nic nie zważał, gniewał się, prosił, całował sługi, ściskał furmanów, przemawiał słodko do furgonu chcąc go zmiękczyć, mnóstwa się rzeczy wyrzekał, wiele innych wyperswadowywał.
W dzień naznaczony, zamiast o dziewiątej rano, ruszyli przecie o trzeciej z południa, przeprowadzeni przez Strumisza, zamyślonego, poważnego, ale nie okazującego po sobie, jak żywo go ten wyjazd obchodził, przez przyjaciół poczciwego kupca, krewnych jego żony i dawnych domu znajomych. Na Pradze odkorkowano jeszcze kilka butelek, pijąc zdrowie Bala i wiwat przyszłym jego powodzeniom; a powozy wiozące tyle westchnień i nadziei, potoczyły się o zmroku ku Miłosnej.