czali niewygód, nie doznawali przeszkód, a że jesień nie była jeszcze dżdżystą, dosyć prędko dostali się do granicy.
Tu pierwsze spotkały ich nieprzyjemności, gdyż pomimo próśb, zaklęć i najrozmaitszych manewrów, na które się kupiec zdobywał, pomimo uprzedzającej jego dla najniższych urzędników grzeczności, rewizja czterech powozów odbyła się jak najściślej, mnóstwo rzeczy pokonfiskowano, inne wstrzymano, z obietnicą wysłania napowrót do Warszawy, a resztę trzeba było dobrze opłacić.
Pocieszając jednak żonę i córkę, gdy przebył granicę i znalazł się już wśród Wołynia, pan Bal zakrzyknął z zachwytem:
— Patrzcie co to za kraj! co to za kraj! co to za ziemia! co to za powietrze!
W istocie ziemia bardzo się pokazała tłustą, bo z błota jej wyleźć już było trudno, świeże deszcze zrobiły z niej rodzaj kaszy gęstej, w której ani utonąć, ani się z niej wydobyć nie było można. Jazda stała się męką piekielną; co krok potrzeba było stawać, dwa najmniej razy na dzień grzęznąć i wołami wyjeżdżać z kałuż, w które się końmi wjeżdżało; a w dodatku nocować po karczmach w których deszczu więcej było prawie jak na dworze... swąd, ciemnota i niesposób nawet pomieszczenia powozów.
Ale kiedy kto sobie raz postanowi widzieć co w różowych kolorach, co na to poradzić? Bal żartował z przypadków podróży, rozśmieszał żonę rozochocał ludzi, wynajdował sposoby z najzawilszych wydobywając się trudności, a nad tem co go otaczało wciąż się pomimo błota i deszczu unosił. W Łucku dowiedział
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/034
Ta strona została uwierzytelniona.