posuwali ku Polesiu, natura chociaż piękna, smutniejszą przybierała postać; wesoły Wołyń wyciągał się równą płaszczyzną, błota przerzynały go coraz gęściej, bory sosnowe zajęły miejsce rzadszych co krok dębów, trakt wężał, droga stawała się coraz gorszą, mosty niebezpieczniejsze, karczmy pustsze i zimniejsze. A że deszcze nie ustawały, coraz więc też powolniej jechać było potrzeba i gorączka pana Bala miała czas rozwinąć się do najwyższego stopnia.
Jednego dnia ujechali tylko mil trzy i zanocować musieli w lesie, w jednej izdebce lichej karczemki mieszcząc się ile ich było z mnóstwem chłopów i żydów. Dalej jechać było niepodobna, droga nieznajoma, popsuta, noc choć oczy wykol, wicher i słota. Wszyscy cierpieli ale milczeli nie widząc na to sposobu, a skutkiem dokuczliwej już podróży, zaczęli równo z panem Balem pragnąć Zakala. On z synem przenocowawszy w powozach, pobudził nazajutrz raniuteńko ludzi, spodziewając się że ostatnie mil sześć zrobi jednym tchem i nocować będzie pod dachem Szujskich... ale mil sześć w takiej porze ciężkiemi, obładowanemi powozami, nie tak się łatwo ujechać może i zaledwie cztery z największym wysiłkiem do późnej nocy, pozarzynawszy konie, od noclegu zrobili.
Szczęściem trafił się nocleg choć w dosyć nieporządnej i opustoszonej, ale bardzo obszernej gospodzie małego miasteczka poleskiego. Tu już o mil dwie o Zakalu najłatwiej dowiedzieć się było można; wszakże pan Bal miał tę ostrożność, że gorejąc chętką rozpytywania się, nie czynił tego przy synu i żonie, ale w kącik żyda zawezwał.
— Powiedz no mi mój kochany — rzekł ostrożnie
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/036
Ta strona została uwierzytelniona.