Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Bal tymczasem przyglądał się dworowi i zabudowaniom.
— Prawda, że do djabla to wygląda mizernie! dom licha wart! ale widać bo w tym kraju lepszych nie ma, przez całą drogę takie same kletki widzieliśmy. Szanowny więc zwyczaj narodowy, przed którym skłaniam głowę. No! to się wszystko da przerobić! Ja tu wiodę z sobą cywilizacją! powoli, powoli, kraj ten inną postać przybierze. Ale prawda, że to coś nie smaczno wygląda; oj będziesz się Ludwisiu naśmiewała.
Wśród tego monologu, ludzie ze stodoły ogromną nadbiegli zgrają, z gołemi lecąc głowami, a pan Bal powitał ich uśmiechniętym ukłonem, fizjognomje ich wydały mu się tak miłe i wdzięczne! kilka kobiet wychyliły się z sieni, spojrzał i rzekł w duchu:
— Co za boży lud! a z jaką na mnie życzliwością pogląda... i wita!
Płot trzeba było wyłamać cały, a o nie wiele chodziło żeby i brama ofiarą nie padła, bo powóz ledwie się w nią mógł wcisnąć. Zawrót był trudny, ale z pomocą gromady, zajechali nareszcie przed dwór choć zdaleka, bo bliżej kłoda leżąca przysunąć się nie pozwoliła. W tej chwili zręczna żona pana rządcy, porwawszy na talerz bochenek chleba i trochę soli, wyleciała starym obyczajem powitać dziedziców.
Pan Bal tak był rozczulony tym obrzędem feodalne czasy przypominającym, że z łzami śmieci, brudów i ruiny nie dojrzał, a rozpłakawszy się, pięć dukatów na miejscu chleba któren do piersi przycisnął, położył.
— Moja Ludwisiu, rzekł, to rozczulające... to patrjarchalne... to prześliczne... poruszony jestem do gruntu.... nie zważaj na drobnostki, ciesz się ze mną....