Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/053

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Bal nie zrozumiał, ale się tem zaspokoił.
— Ale ziarno piękne?
— Czyste, niczego...
— A to grunt! dodał Bal. Łąk dosyć i na ługach słyszałem bywają zbiory pyszne, egypskie!
— Od lat dwunastu, jak tu gospodaruję, trzy razy tylko sieliśmy na ługach, i to nam woda pozabierała.
— A czemuście jej nie spuścili? O! zawołał pan Erazm z wymówką.
— Jaśnie panie, kiedy to rzeka zalewa! dusząc się odparł Supełek.
— A! rzeka! wiem że rzeka, żywo podchwycił kupiec, ale ją trzeba powstrzymać. Na to są nowe sposoby... kanalizacja! o!
— Coś nie rozumiem, szepnął sobie rządca, musi to być z tych rozumnych gospodarzy, co mówią nowemi wyrazami, ale starych zbiorów nie potrafią wygospodarować.
— Siana jest dosyć?
— Tego roku łąki były pod wodą...
— Z tą wodą trzeba będzie coś poradzić, to się obmyśli. A młyny?
— Młyn tylko jeden Jaśnie panie.
— Jakto jeden? ofuknął się pan Bal.
— Jeden tylko idzie, reszta pozatapiana i stare, że się na nic nie zdało.
— Mówili mi że potrzebują reparacji... Aręda robi około siedmiu tysięcy?
— Siedm tysięcy! wykrzyknął rządca dziwnym głosem...
— Jakto! nie robi tyle?
— Jaśnie panie, to chyba żarty!