wnych, smutnych pagórkach. Po nad nią ogromne krzyże stare i czarne wyciągały ramiona jak na Golgocie, dalej cerkiew czarna, wielka, górowała na końcu sioła, a w środku jego siedziała karczma zrujnowana, na wpół pusta. Drożyna przechodziła środkiem szeroko zabudowanej wioski, która nie będąc przeciętą żadną drogą, a lasami i rzeką odgrodzona od ludzi, miała postać dzikszą od innych. Zdziwił się pan Bal postrzegłszy ten lud któren sobie tak sielankowo wyobrażał, w łachmanach czarnych, w koszulach brudnych, kobiety okropne, rozczochrane, dzieci niemal nagie, starców do żebraków podobnych i to wszystko uciekające na sam turkot wózka, kryjące się po chatach i za płotami.
— Ha! ha! rzekł w duchu, wprowadzimy tu cywilizacją! Gdzież są młyny? zapytał.
— Na prawo, nad rzekę do młynów, zawołał leśniczy. Wózek potoczył się ciasną drożyną zarosłą i dowodzącą że nie bardzo uczęszczano tędy, a nareszcie stanął na grobelce. Stały przy niej dwa młynki na rzeczce, która tu do Horynia wpadała, ale jakie! któż to opisze! Stawek maleńki od dawna wyrwało, grobli były tylko kawałki, a dwie te budowle co się nazywały młynami, już ledwie na palach wisiały. Jeden oparł się o groblę, dach mu wiatr zerwał na wpół, kół tylko drgały skielety, drugi pustka roztwarta, bez ścian, bez dachu, kilką tylko słupami świadczył o swej egzystencji dawniejszej.
— To młyny, rzekł Krużka wskazując i czując potrzebę komentarza.
— To młyny? powtórzył Bal zdziwiony, prawda, że in grudo. — No! nie ma tu co patrzeć, jedźmy dalej!
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.