Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/074

Ta strona została uwierzytelniona.

Ani im, ani nam!
— To się skończy!
— Daj Boże! tymczasem pilnować potrzeba, bo jak się o nowym panu dowiedzą, pewnie poślą do Żubrańca...
— Cóż to Żubraniec?
— Tak się panie zowie uroczysko gdzie dyferencja...
I tak mówiąc, jechali a jechali lasem, a las pożal się Boże tego nazwiska, chory się zdawał na suchoty i wyglądał smutno, biednie, nieszczęśliwie... Co kilkaset kroków, musieli po najszkaradniejszych mostkach przebywać rzeczkę, która się kręciła między Nowinami dokąd dążyli a Borowicą. W końcu gdy pan Bal już niecierpliwić się poczynał i konie zacinać kazał, wyskoczyło pólko, pokazały się czarne dymiące dachy wioski, śliczny jodłami zasadzony cmentarzyk wiejski i gruszami objęte sioło. Wioseczka ta i osada szlachecka, to jest Budki, przedzielone od siebie ową rzeczką tylko, położone były na skraju lasów, na wybrzeżu lepszej ziemi i miały pozór weselszy. Między sosnami gęściej przebijały się dębczaki choć krzaczyste, brzozy i graby. Na pólku lepiej zieleniały żyta, maleńkie stóżki zboża z żółtemi czapkami sterczały tu i owdzie.
— A tu ładnie! wykrzyknął Bal.
— O! ślicznie! wtorował leśniczy uśmiechając się, ale dla mnie to nie dziw, bo tu moi rodzice. Widzi tam Jaśnie pan kominek po nad parkanem, to nasza chatka... Tu i pola najurodzajniejsze i ludzie się najlepiej mają. Za kominami jeszcze ćwierć milki, to i granica, tuż i gościniec pocztowy... karczma pańska, a ztamtąd powrócim się w lewo, w lewo i przez dyferencją do Ciemiernej... tylko że środek majątku zostanie na potem.