Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/075

Ta strona została uwierzytelniona.

— O! na potem! rzekł Bal, który lasu miał dosyć.
Nowiny weselej się trochę uśmiechały, szlacheckie chaty były białe, okrzętniejsze, czyściejsze, włościańskie nowsze i pokaźniejsze, bujne łodygi ogrodowin świadczyły o żyzności ziemi.
Tu już i lud, który tak często w niedalekich od siebie odległościach się różni, inny miał charakter, twarze weselsze, postawy śmielsze, ubranie schludne. Na maleńkiej karczemce siedział wnuk Moszka Hercyka, który szabasował w miasteczku.
— A co Jaśnie panie? odezwał się Krużka czegoś wesół, już koło południa po żołądku zwija... gdyby Jaśnie pan nie pogardził razowym chlebem mojego starego, wstąpilibyśmy do ojca, do Mateusza... trochęby się wytchnęło, bo to drogi dla niezwykłego ciężkie... a możeby się co i zjadło...
Pan Bal się uśmiechnął. Staś obejrzał z pociechą na poufałego wojaka, który go ujął swoją śmiałością szczerą.
— Nie godzi się dobrem waszem sercem gardzić, odparł Bal, i owszem, i owszem!
— No! na lewo! Ilko! do Mateusza!
Sam poleciał przodem.
— To jakiś dobry człowiek, odezwał się ojciec do syna.
— I mnie się podobał, rzekł Staś, ale my im tylko narobim kłopotu, a podobno nie przywykliśmy do wiejskich przysmaków.
Za chwilę wózek stanął przed nizką bramką starego dworku szlachcica, u której stał już uwiązany koń leśniczego, pan Józef i siwi rodzice: szlachcic w sieraku, sparty na kijku i zgarbiony, i Jejmość w chustce