zek trzęsący, a pan Bal nie przywykły do takiej podróży. Stęknął nieraz nieborak choć usiłował swoje cierpienia w żart obrócić i pocieszyć się widokiem ogromnych posiadłości.
Do karczemki na trakcie drożyna jeszcze była jaka taka; tu chwilę tylko zatrzymali się, by zobaczyć zajęcia Moszka Hercyka i słupy pocztowej drogi i gładziuteńki trakt, którym ochota brała jechać, ale nie pozwalały okoliczności, musiano zaraz skręcić w lasy i w przenajszkaradniejsze topieliska, brody, przewałki.
— Tu to się pan już lasem nacieszy, rzekł Józef, bo aż do Ciemiernik go będziemy mieli, a porządny szmat drogi...
— A wszędzie taka zła? spytał Bal.
— O! będzie jeszcze daleko gorsza! odparł leśniczy, tu jeszcze wybornie!
— Cha! cha! zaśmiał się z przymusem kupiec... ale to prawdziwie dzika natura, amerykańskie puszcze! nieprawdaż Stasiu, że to przepyszne i oryginalne...
— Dzika, to prawda! piękne, ciężko powiedzieć.
— Oryginalne! oryginalne! wykrzyknął Bal usiłując się podochocić — nic w życiu podobnego nie widzieliśmy!
Tymczasem wózek leciał po kłodach, po korzeniach, a pan Bal najoryginalniej w świecie podskakiwał często chwytając powożącego za barki.
Lasy nieskończone, nieprzebyte, gęste zaroślami, choć ogołocone z drzew większych stały przed niemi jak nieprzebyte zastępy... Nigdzie pólka, rzadka łączka i stożek przerywały dziką monotonją krajobrazu, który w ostatku najzapaleńszemu wielbicielowi natury tej uprzykrzyć się musiał. Jechali, jechali, pytał dziedzic
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/077
Ta strona została uwierzytelniona.