przedewsystkiem... powinność! ja miejsce stracić mogę!
Znowu chwila milczenia.
— Przyznam się panu dobrodziejowi, dodał po chwili przybyły, że jeden Supełek dałby na to rady, bo wie różne sposoby, możeby na to jakie pismo podał, o! to człek kuty, dałby się interes jakoś pociągnąć... a ja sam wyszukać środka nie umiem... Odpowiedzialność wielka! wielka! powtórzył na końcu.
— Ha! zawołał z westchnieniem ciężkiem gospodarz, pierwszy raz czując że się nie w swoje wdał rzeczy, niech pan jeżeli łaska uprosi Supełka, żeby mi tylko do tych spraw bieżących usłużył, które za niego i jego zarządów początek wzięły... a za to mu nagrodzę.
— Ja o tem z nim pomówię, mam nad nim przewagę, znamy się jak łyse konie! ze śmiechem radości rzekł pomocnik — ale mi już by lepiej było, żeby go pan taki znów wziął na rządcę.
— Raz mi podziękował, nie mogę — stanowczo rzekł Bal.
— Wątpię, żeby się podjął tak tylko interesów tych, bo musi sobie szukać miejsca, sucho odezwał się pomocnik. Ale pan się namyśli, ja tu przenocuję, więc do jutra, do zobaczenia.
I prawie z protekcjonalnym tonem i miną powstał z krzesła gość, obejrzał się po saloniku, wykręcił na nodze, zapiął mundur, schował papiery, ukłonił się i wyszedł.
Bal zaczął latać po izbie trąc czuprynę. Po chwili weszła żona i syn.
— Co ci to? spytała.
— A! to ty Ludwisiu! piwa mi nawarzyć chcą widzę, żywo odparł nowy dziedzic; wystaw sobie, tysiące
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/087
Ta strona została uwierzytelniona.