Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/088

Ta strona została uwierzytelniona.

interesów spada na moją głowę, jakieś śledztwa, sprawy o grunta, zaległości... chcą licytować majątek, oszaleję.
— Niech mi papa dozwoli w to wejrzyć, to muszą być rzeczy na postrach zrobione tylko — rzekł Stanisław. — Trzeba pojechać do miasta, umówić plenipotenta, bo sami sobie rady nie damy. Zdaje mi się też że jest jakaś intryga, bo żona rządcy jeździła gdzieś rano i przywiozła z sobą tego pana.
— Jasna jak dzień, odpowiedział Bal, że to są rzeczy podrabiane i chcą mnie nastraszyć, żebym Supełka wziął napowrót, ale jaka na to rada?
— Pojechać po plenipotenta, sami rady nie damy.
— To prawda, jedź więc jutro zaraz, dziękuję ci Stanisławie. Trochę to kłopotu, ale w rzeczy nic zapewnie, dodał już usiłując różowiej wystawić żonie to co ich spotykało. Nie uwierzysz kochanie moje, co to za głowa szalona była z tego hrabiego! O niczem nie wiedział, o niczem nie pamiętał! Prawda, że wielki majątek i trudny do rządzenia, ale trochę się nim lepiej mógł zająć. Kto inny powiedziałby że mnie chciał oszukać, ja jestem pewien, że on tylko był oszukiwany.
Uśmiechnęła się żona i Stanisław.
— Czegoż to się śmiejecie? ofuknął się Bal. Biedny człowiek! Jutro piszę i posyłam do niego, nie wątpię że mi zaraz przyszle pieniądze.
— Ale jakkolwiek, może cokolwiek zniszczony majątek, prześliczny Ludwisiu! zawołał stękając na potłuczone boki. Obszerność niesłychana, puszcze amerykańskie, oko w nich ginie. Miał racją leśniczy, że to większe od niejednego niemieckiego księstwa...