Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/091

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie jedno! nie pamiętam ile mi nasypał.
— Niech się tylko Jasny pan nie boi, to wszystko głupstwo, z pozwoleniem.
— I jam tak myślał, ale majątek chcą licytować słyszę.
Żyd potrząsł głową.
— Nu! nu! jak rata nieopłacona, trzeba ją wnieść, to nie ma rady, a więcej?
— Śledztwo o jakiegoś Radziwiłłowskiego człowieka.
— U! o Petra Sokolniczuka; to już lat dwadzieścia się ciągnie, to nic.
— O pasiekę z parochem?
— I to nic Jasny panie.
— Podatek, intromisja, paszport!
— To fraszki, kiwając głową rzekł Moszko, ale panu trzeba człowieka!
— Chcą mi znów wkręcić dawnego rządcę.
Żyd nie chcąc się widać kompromitować wyrazem żadnym jako wielki polityk, głową tylko pokiwał.
— Co? nie? spytał Bal.
Moszko powtórzył swój ruch wielce dobitnie.
— Posłałem po plenipotenta do miasta.
Żyd skłonił czoło potwierdzając.
— Ale Supełek wynosić się nie chce. Jak myślisz, będę miał trochę biedy nim go wykurzę?
Moszko się rozśmiał, brwi podniósł, pogładził siwą brodę i pejsy i nic nie powiedział.
— Lepiej trochę biedy, niż wiele straty! — rzekł w końcu.
Tu już rozmowa poczęła się o rzemieślnikach, o kupnach, a żyd wszystkiego podjąwszy się gorliwie i