dobry pan! mówili Borowiczanie. Sam nie mieszkał, bardzo się szczelno nie wdawał, a choć graf, z człowiekiem hardy nie był. Połajał ta i rozśmiał się.
— I ten rządca, rzekł drugi, to jak komu, a mnie on był dobry... no! żona tam czasem poszła prząść, a co baby mają do roboty, daliśmy wianek grzybów, trochę jaj i siedzieli spokojnie.
— Już to nie był zły, poparł inny, a nawet sam przez się i pofolgowałby człowiekowi, gdyby nie żonka. Oj ta! taby pasy darła gdyby mogła.
— I nie prawda, przerwał trzeci, ty bo Hryciu nie umiesz się pokłonić, a cały chłopski rozum w pokłonie... Ot ja, bywało czy co przyniosę, czy nie przyniosę, a jak jej pocznę do nóg padać, a w ręce całować, a czapkę o milę zdejmować, nawet mnie polubiła!
— Oj, bo z ciebie gadzina! — odpowiedział pierwszy — a nie wszyscy mają ten rozum co u ciebie w karku.
Pan Bal, że dzień był niezmiernie chłodny, a on do powietrza wsi i w ogólności do zmian jego nie nawykły, schronił się wkrótce do pokoju, con amore tylko na lud z okna z żoną i córką spoglądając, a wszelkie jego ruchy najpochlebniej już sobie tłumacząc. Tymczasem i to ujście z ganku już mu za złe poczytywano.
Młode parobczaki krzyknęli:
— A co! już kuropatwy nie ma?
— Poszedł za piec w bety! — rzekł inny. I nuż się śmiać.
Trwało jeszcze przyjęcie dopóki wódki stało, chleba i kupionych na zakąskę ogórków, które w chwili zni-
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.