Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/104

Ta strona została uwierzytelniona.

— Co u licha! — mówił chodząc po pokoju — ten człowiek by tak nie pisał, gdyby nie czuł że ma słuszność. Musiałem się omylić. To być nie może! Prawda! sprzedając nawet warował sobie, żeby żadnych ogonów za sobą nabycie nie zostawiało. Wolałbym jednak, żeby ten ogonek zaległości nie na moję schedę przypadł. Ale stało się! słowo się rzekło! Nie pomiarkowawszy się napisałem wcale niepotrzebnie. Oczewiście hrabia ma racją.
I czytał i odczytywał i nie mógł przypuścić, żeby ktoś tak kręcąc bezwstydnie, umiał kręcielstwo pomalować i pozłocić. Nic nikomu nie rzekłszy, westchnął tylko i odżałował odliczoną kwotę zaległości, z której zrobił ofiarę nową dla Zakala.
— Wszystko mi się to powróci, rzekł pocieszając się w duchu. Niech co chcą mówią, majątek niepozorny może, ale śliczny! przestrzeń ogromna, rzeka spławna, młyny, ludu dosyć, a jaki lud! Nie żałuję, nie, nie żałuję!
Nie czas bo też żałować było.
Właśnie gdy tak rozmyślał pan Bal, zaturkotało, i bryczka Stanisława, który z sobą wiózł kogoś drugiego, przemknęła się przed oknami. Kupiec wybiegł na spotkanie pożądanych gości.
Przybyły ze Stasiem jegomość, który żywo wszedł, zaprezentowawszy się w sieni pod imieniem Tomasza Parcińskiego, był podżyłym już, ale zdrowym i krzepkim mężczyzną, lat około pięćdziesięciu, małego wzrostu, twarzy ospowatej, dosyć na pozór pospolitej. Chód jego i postawa dowodziły, że nie daleko musiał za próg powiatowy wyjeżdżać, strój był zaniedbany i nie rażący niczem, ale też nie pociągający wzroku. Wpa-