Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/105

Ta strona została uwierzytelniona.

trzywszy się jednak w tę figurkę ze wszechmiar nie uderzającą, zdziwić się musiał każdy po dłuższem zastanowieniu, dla czego od razu nie zrobiła na nim wrażenia. W oczach żywych i pełnych ognia, w czole wyniosłem i szczególnego kształtu, w wyrazie ust uśmiechniętych zagadkowo, było coś przyciągającego, nie powiem sympatycznego, ale obudzającego zajęcie. Widocznie był to człowiek niepospolity, choć niepozorny.
Króciuchny rys jego życia lepiej go nam cokolwiek da poznać. Tomasz Parciński był synem wziętego bardzo swego czasu adwokata, który że zbyt gościnnie przyjmował, za mało o jutrze pamiętał, ledwie począwszy wychowanie swego syna, odumarł go prawie bez grosza. Pozostała wdowa, poczciwa i potulna kobiecina, której całym spadkiem było trochę sprzętu, wiele papierów i niepozorny dworek w powiatowem miasteczku, pewną była w początku, że ci wszyscy co sprzyjali jej mężowi, co go tak kochali, których on tak przyjmował, co się mu zaklinali że dla niego gotowi dać życie, zajmą się losem jej i dziecięcia. Ale zawodna to rzecz owe hałaśliwe przyjaźni ludzkie, im kto ma więcej gdy ich nie potrzebuje, tem pewniej zabraknie mu w chwili kiedy się do nich odwołać przyjdzie.
Ze śmiercią starego Parcińskiego osamotniał dworek — jak wymiótł. Pisała wdowa listy, przypominała obowiązki, odpisywano zimno, uciekano daleko. Późno otworzyły się jej oczy, popłynęły z nich łzy, ale młody Tomaszek, oburzony niewdzięcznością, którą zawczasu poznał, uspokoił wdowę. Nie miał on czasu być dzieckiem, pomyślał o matce i sobie, wziął się gorąco o własnych siłach, z ufnością że pracą wszystkiego dopnie. Ale są prace jak kwiaty, które los bezowocowemi czyni