Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

kupiec, którego ton pełen próżności śmiesznej przybysza niecierpliwił nieco.
— Dosyć! dosyć! mruknął pan Porfiry. Najprzód, jeżeli szanowny pan chcesz wiedzieć, mamy tu... kogóż? (pomyślał chwilę podkręcając wąsa) a! państwa Hurkotów w Dębnie; ludzie majętni, dzieci troje, wiosek dwie... Dom bardzo miły! ludzie porządni! o! co się zowie! Jestem tam częstym gościem na preferansika. Hurkot dobry, poczciwy, do rany przyłożyć! Mogę ich na czele postawić. Dalej — przypominajże mi panie Tomaszu.
Parciński ruszył ramionami.
— Ta nie wiele znam okolicę...
— A! są zaraz Dankiewiczowie w Burkach...
— Imiona coś nie ciekawe i herbarzem nie pachną, rzekł w duchu pan Bal.
— I to ludzie godni, choć ubożsi, ale familja ta stara u nas, sama z domu Kościńska... bezdzietni, gościnni bardzo, w interesach trochę...
— A czemuż nie wspominasz o Zmorze?
— Tak, jest w Brogach o milkę Zmora Teofil, kuzyn Sulimowskich, u niego się najczęściej zbieramy męzkiem kółkiem i hulamy co się zowie... A dalej mamy jeszcze... nieoszacowanego Jasia... Zapominam że pan dobrodziej obcy, powinienem go nazwać inaczej, wielki to mój przyjaciel i zabity myśliwy, Jan Pancer; dalej jeszcze, któż?? Piotr Hubka...
— Ale cóż nam z takiego regestru, przerwał Parciński, pan Porfiry powinienby dobitniej ich odrysować.
Wyraziste milczenie przybyłego malowało jakby umyślną wstrzemięźliwość, która się mówić zdawała: Niech-no lepiej poznam z kim mam do czynienia!