Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/117

Ta strona została uwierzytelniona.

— Zdaje mi się, że pan dobrodziej wspomniał coś o interesiku? spytał pan Erazm nakoniec z uśmiechem swoim dobrodusznym.
— O! to drobnostka! — odparł elegant pokręcając wąs — mała należność, którą od lat trzech mam na Zakalu.
— Jakto? dług? — spytał z przestrachem Bal.
— Fraszka, maleńki spłatek rekrucki.
Kupiec naturalnie nie rozumiał i wezwał w pomoc pana Tomasza.
— Darujesz mi pan — rzekł — że nie oswojony z tutejszemi formami, procedurą, wyrazami nawet, muszę prosić pana Parcińskiego, aby mnie tu zastąpił.
Kwaśno się trochę skłonił głową tylko, nie uchylając karku Szaławiński.
— O co to chodzi? spytał plenipotent, o spłat?
— Tak, spłat dawny należny mi z Zakala.
— Wiele?
— Bagatel.
— Naprzykład?
— Prawdziwie nie przypominam sobie, odparł gość wznosząc oczy do góry, ułożymy to później, głównie chodziło mi o to, żeby się zapewnić czy go odbiorę, bo poczciwy Sulimowski nigdy nic nie płacił.
— Święcie co należy z Zakala, jak tylko należy wypłacę, rzekł Bal.
Pan Tomasz syknął.
— Ale zmiłujże się pan! co ta przeszłość do niego należy? to dług Sulimowskiego.
— To dług majątku! zresztą kochany Tomaszu przyszle jutro papiery, nie mówmy o tem, to bagatel.
I była to w istocie bagatel, bo ten spłat, który