Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 02.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

Pytań stosy nań spadły, a po raz trzeci czy czwarty powtarzając wydanie swego opisu, znacznie tu udoskonalone i poprawne, publiczności udzielił.
Usta byty otwarte, zdumienie widoczne, myśli przelatywały po czołach jak jaskółki przed burzą.
— Cóż ty nam śpiewasz z wysokości, zawołał gospodarz... kochany panie! zdaje mi się żeś trochę wezwał w pomoc wyobraźni, na której ci nie zbywa. Miałżeby to być zaczarowany pałac?
— Tak się on wyda, odparł ubodnięty gość i tonem gospodarza i niedowierzaniem jego, tak się wyda przy naszych szlacheckich domkach.
— A to co, nie szlachecki dom także?
— Powiem panu, że zakrawa na pański, tyle tam gustu i przepychu.
— Więc to coś bogatego? spytał Jaś Pancer, i może nam dawać smaczne objadki i winko...
— Lepsze niż Dankiewiczów zieleniak, przerwał Porfiry śmiejąc się z konceptu, rad że mu chórem wtorował Hubka.
— Że bogaty to ani słowa, z wysoka zawsze, rzekł gospodarz przeglądając się w zwierciadle, co miał we zwyczaju, pilnując się w ten sposób żeby nagle nie postarzeć — Sulimowski mi mówił, że był raz u niego na objedzie i nie mógł się naopowiadać dostatku.
— Widać że bogaty, cicho rzekł Pancer, kiedy tak dobrodusznie dał się ociąć hrabiemu, który wziął z górą pół miljona za Zakale, nie warte trzechkroć może. Daruj że mówię na kuzynka.
— O! ja kuzynka tego znam dobrze! uśmiechnął się Zmora, mieliśmy z sobą roboty familijne... to dosyć!