Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/011

Ta strona została uwierzytelniona.

lice naszych królestw tak od siebie leżą daleko. Chciałabym pana ze wsią pogodzić, chociaż pojmuję, że kto się nie zżył z tym krajem, nie łatwo pozna się na jego wdzięku.
Westchnęłam z głębi serca czytając opis podróży, przybycia i widoku Zakala. Wiesz pan że Zakale mi znajome, łączy się ono ze wspomnieniami młodości mojej, a więc mi i ono drogie. Proszę na nie bardzo nie wyrzekać i nie widzieć go tak czarno. Ten stary dwór jak przez sen i mgłę widzę w swoich przypomnieniach dziecinnych.
Chcesz pan bym mu coś pisała o Warszawie? Rozśmiejesz się gdy mu powiem, że jej nie widzę, że dla mnie to pełne życia miasto jest pustką. Siedziemy w domu, godziny nasze biegną jak siostry rodzone w jednakowych sukienkach, z jednakowemi oczkami, jednym powolnym kroczkiem. Raz tylko byłam w kościele na Śto-Jańskiej ulicy, a przechodząc rzuciłam okiem na puste dwa okna. W jednem z nich, pamiętnem dla mnie, ujrzałam wesołą twarzyczkę uśmiechającej się dzieweczki, która schylona nad robotą, niekiedy podnosiła oczy na ulicę. Dzięki Bogu, różowe jej policzki, jasne oczy, upewniały mnie, że nie zawsze smutek w jednym mieszka kątku. Z drugiego okna wyglądała blada, smętna twarz Strumisza, który jak woskowa figurka zawsze siedzi przy swoim pulpicie.
Zresztą cóż panu doniosę? nic się nie zmieniło, nic nie przybyło ani uciekło; myśl tylko moja, za co się na nią gniewam, częściej na wieś jeszcze od niejakiego czasu wyjeżdża.
Muszę kończyć, bo się poczty zgubić obawiam, pisz pan proszę obszernie o wsi, bo ja ją lubię, ja ją ko-