Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/030

Ta strona została uwierzytelniona.

przypominająca rysy ojca, ale wcale pomimo to przystojna, śmiała i jak on, po pańsku weszła za hrabiną. Znalazły one miejsce przy Dankiewiczach, bo im zaraz ustąpił sam pan, a hrabia oparł się o ławkę i w postawie rozmyślającej, jedną rękę na piersi złożywszy, pozostał przez mszę całą. Służący hrabiów w starej, ale wyherbowanej liberji, przyniósł książki i stanął za panami.
Państwo Hurkotowie, Dankiewiczowie, wszyscy oglądali się niespokojnie ubiegając o przywitanie hrabiów, dosyć im skąpo wydzielone. Zmora przystąpił do kuzynka i kilka słów poszeptali z sobą. Poczem Sulimowski odwrócił się w stronę pana Bala, uśmiechnął i z niesłychaną uprzejmością kupca pozdrowił.
— Mamo! to ci państwo! szepnęła córka do matki, rzuciwszy okiem ku kratce.
— Zmiłuj się, nie przypatruj się im bardzo! szepnęła hrabina.
Jeszcze ksiądz nie wyszedł na kazalnicę, gdy hrabia ze Zmorą korzystając z poruszenia przy wstawaniu, znikli z kościołka tak zręcznie, że nikt się nie obejrzał, gdzie się podzieli.
Oba wyszli na cmentarz i tu oparłszy się o mur, cichą poczęli rozmowę. Pan Teofil Zmora był bardzo bliskim kuzynkiem hrabiego, bo rodzona jego siostra była matką pana Teofila. Dawne ich stosunki majątkowe poróżniły były na chwilę, ale lata zatarły wrażenie i żyli z sobą dobrze, choć niemniej dobrze się znali.
— Cóż tu robisz? zapytał pan Teofil, chyba przypadkiem jesteś w naszym kątku?
Hrabia się uśmiechnął trochę tajemniczo.
— Tak, rzekł, jadę... jadę do drugiego majątku.