Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/037

Ta strona została uwierzytelniona.

Żozefina się gniewa, a ja się śmieję.
Jechali tak powoli po piasku ku Zakalowi, a tymczasem w plebanji gromadzili się parafjanie wszyscy do proboszcza i przedmiotem rozmowy naturalnie byli nieszczęśliwi przybysze.
Proboszcz był to sobie prosty, dobry człowiek, któremu gawędy o bliźnim nie bardzo przypadały do smaku, ale cóż miał zrobić z gośćmi? Oddawna trwał zwyczaj zapraszania ich na przekąskę, na bigosik lub kiełbaskę, choć się jak mógł spierał, żeby przy tem nie przekąsywali jedni drugich, głos jego nie bardzo skutkował. Był to w istocie nazbyt dobry człowiek, robili z nim co chcieli.
Hurkotowie i Dankiewicze, Pancer i Hubka, a do tego inni parafjanie zaraz po sumie znaleźli się w skromnej izdebce, na której w pośrodku stała flaszka wódki, ogromny półmisek bigosu, masło, chleb i szynka.
— Tylkoż moi drodzy, rzekł proboszcz na wstępie, z góry proszę, dajcie pokój nowym parafjanom, sza!
— Jakto sza! co to sza! krzyknął Hurkot, zjeść ich nie zjemy!
— Pocóż kąsać? rzekł proboszcz.
— I kąsać nie myślim, a żebyśmy o nich słowa powiedzieć nie mieli, to niepodobna.
— To państwo! zaśmiała się z przekąsem podsędkowa siadając. Uważaliście ich, zaraz poszli aż pod sam wielki ołtarz!
— Tak, odezwała się Dankiewiczowa, choć przy nas miejsce było, ale się nie chcieli pospolitować zapewnie...
— Im z ciemniejszego kąta to wylazło, aforystycznie rzekł podsędek, tem się bardziej dmie i na jasność lezie.