urodzony z Sulimowskiej, bardzo wpadł w oko panu Erazmowi, który w wielkiej tajemnicy powiedział sobie nawet cichusieńko: Gdyby Lizia chciała! Co się tyczy hrabianki, myśl jego nie podniosła się tak śmiało, by przypuściła nawet coś dla Stanisława. W pokorze ducha takiego szczęścia nie śmiał on nawet wyglądać, chociaż zręczny hrabia kilka razy mu napomknął w pustej rozmowie po objedzie:
— Mam trzy córki, żadnego syna! mógłbym być bardzo wymagającym w wyborze partyj dla nich, ale byle się uczciwy człowiek trafił a dobrze wychowany, na nic zważać nie będę. Stare przesądy codzień upadają! Pan Bal który nie zwał wcale przesądem swego szlachectwa, nie wiele zrozumiał tego wykrzyknika, zwłaszcza z ust Sulimowskiego nie wziął go do siebie.
Najciekawszą może rzeczą w życiu powszedniem nie są spotkania ludzi z ludźmi, ale sądy które wywołują. Ich rozmowa, wejrzenia, obejście są zawsze mniej więcej — komedyjką i czem innem być nie mogą; dobrze gdy ten akcik niewinny tylko a wesoły, prawda odkrywa się dopiero w monologach, djalogach i trylogjach pomiędzy swojemi. Pilny badacz przez formy towarzyskie wyczyta zawczasu i odgadnie myśli i wyrok, jaki ma zapaść za chwilę, ale nigdy tak dobitnie ich sobie nie skreśli, jak się one same rozwijają.
I tu nad odwiedziny ciekawszą była rozmowa w saloniku i uwagi w karecie. Bal chodził zacierając ręce, podnosząc kołnierzyki, nucąc piosenkę, marząc widocznie; Lizia siedziała smutna pod piecem, pani Balowa wzdychała w oknie, Stanisław czytał, chmurny jak noc.
— No cóż powiesz Ludwisiu, odezwał się Bal do żony... prawda... panowie! Jaki to układ, jak u nich
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/045
Ta strona została uwierzytelniona.