Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.

sznie siadł do powozu ale z głową rozmarzoną.
Chwilami przychodziło mu do niej, że na niego zastawiono sidła, to znowu zbijał swe posądzenia i rozczulał się nad ludźmi tak pełnemi otwartości i dobroci... A że nie mógł długo utrzymać nic w sobie, nim dojechali do Zakala, szepnął już żonie na ucho co mu Zmora powiedział w karczemce.
Biedna kobieta poczuła dreszcz przechodzący po sobie i wstrzęsła się cała, ręce jej opadły ze strachu.
— Erazmie! zawołała z uczuciem matki, na Boga cię zaklinam, otwórz oczy! Niczegoż dotąd nie widzisz, niczego się nie domyślasz?
— Ba! rzekł z niejakim wstydem kupiec, a ja sam w początku miałem niejakie podejrzenie, ale zważ, czyżby byli tak niezgrabni? Intryganci są zwykle trochę zręczniejsi.
— Ileż to razy udaje się niezgrabność by wzbudzić zaufanie?
— Ludwisiu! na Boga nic-że się nie stało! To są myśli na wiatr rzucone, dodał widząc ją niespokojną, nie jestem tyranem swoich dzieci. Ale sama tylko uważ z drugiej strony, połączenie z takim domem! toby nas od razu postawiło na stopie która nam należy, a którą odzyskać nie łatwo... Balowie wróciliby do dawnej zacności.
Pani Balowa ciężko westchnęła.
Wjeżdżali w dziedziniec, na którym rozruch jakiś widać było i gromadę ludzi stojącą.
— Co to jest? wysadzając głowę, zapytał pan Bal postrzegłszy syna i Parcińskiego w ganku stojących.... czego to chcą ci poczciwi ludzie?
Stanisław się uśmiechnął.