Na tych słowach skończyła się rozmowa i gromadka w milczeniu ponurem odeszła, a kupiec nieco spokojniejszy wcisnął się do swego pokoju, troska jednak pozostała mu na czole.
— Powiedz mi pan, odezwał się po chwili namysłu do Parcińskiego, wszakże mógłbym zamienić pańszczyznę na czynsze? Wszakże to wszystko jedno, ocenić robotę ich i odebrać za nie pieniądze?
— Dla czegoż nie? odparł z uśmiechem plenipotent.
— Dla czegożbyśmy tego przedsięwziąć nie mieli? zawołał z zapałem poczciwy pan Bal.
— To zupełnie zależy od woli pańskiej, jest to piękny i wielki cel, ale wprzód powiedzieć sobie potrzeba, że pan mu podołasz.
— Ale to obowiązek, jestem właścicielem ziemi, opiekunem tego ludu, spełnię co na mnie spadło.
Mówiąc to tak szlachetny wyraz przybrała twarz jego, że Stanisław pierwszy raz uczuł się dumny swym ojcem, a Parciński uchylił przed nim głowę.
Słowa nie powiedzieli o tem więcej, bo plenipotent znający lepiej stan majątku i moralne usposobienie włościan, nie chciał przestraszać trudnościami.
Nazajutrz wypadło korzystając z dnia pogody i rozpocząć przerażające odwiedziny po sąsiedztwie. Pan Bal nie wątpił o dobrem wszędzie przyjęciu, bo nie czuł się do żadnej winy, a w ogóle towarzystwo wiejskie uważał dotąd za spiżarnią serc poczciwych dusz chrześcjańskiem tchnących uczuciem, za skarbiec szczeroty i staropolskich cnót dawnych. Po naradzie z Parcińskim wypadło najprzód ruszyć do Dębna do podsędkowstwa Hurkotów, nie wiedziano bowiem że tam największa była wrzawa przeciw przybyszom i stek
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/069
Ta strona została uwierzytelniona.