Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/071

Ta strona została uwierzytelniona.

a sam drżąc także, tu trzeba rady a prędkiej... nie ma nic tak okropnego, wszyscy wiedzą że się dom kiedyś poprawić musi.
— Na cóż trafili na ten moment! na co trafili! co ja tu poradzę!
— Do jadalnej sali! do sali jadalnej! nie ma ratunku! krzyczał pan Dankiewicz.
Ale i w sali nie było lepiej, bo krzesła sięgały sufitu jak olbrzymy szturmujące do nieba, na stole leżeli do góry brzuchami wszyscy przodkowie Kościńskich, a w kącie ścisnęły się parawaniki i serwantki oblężone dwoma kanapami...
Wśród powszechnego popłochu zajechała kareta, wyszedł łamiąc ręce gospodarz, sama pani porządkowała jadalnią, szczęściem Balowie jako ludzie dobrego wychowania umieli zaraz wyprowadzić gospodarzy z kłopotu.
Na widok dobrodusznego uśmiechu pani i Lizi, wstąpiła otucha w serce gospodyni, wszyscy się jakoś rozgościli, i rozmowa ożywiona samym wypadkiem, poszła jak po maśle.
Gospodarzowi tylko jego drganie w twarzy przeszkadzało do podzielania jej z innemi, zajął się więc częścią ekonomiczną i pilnował podania herbaty.
Ochłonąwszy z pierwszego strachu gospodyni, poważnie i z pewną przesadą jęła zabawiać panią Balową, wzdychając ciągle nad tem że tak się to nieszczęśliwie złożyło... Portrety które zdejmowano ze stołu, były dla niej wyśmienitym powodem do wzmianki o Kościńskich... Pan Bal z wielką uwagą słuchał anegdot o dowcipnym pułkowniku stryju pani, który na mil trzydzieści uchodził dawniej za największego żartownisia, chociaż żarty jego nie tyle na dowcipie jak na mistyfi-