Długo z przybraną powagą i surowością czytała matka, potem powoli nabrzmiały jej spuszczone powieki, zatrzęsła się ręka i łza tajona, wstrzymywana, upadła na tęskny list młodego chłopca.
— Mamo! zawołała Lizia klaskając w dłonie i podbiegając ku niej, rozgrzeszyłaś mnie, widzisz! samaś się rozpłakała.
— Ja? spytała z kolei matka.
— O! łza nawet na list upadła! mam dowód.
— I nie taję się z nią. Liziu! mnie tak tęskno za Warszawą, z tak ścieśnionem wyjeżdżałam sercem, ale ty coś tak wesoło żegnała rodzinne miasto, a tak trzpiotowato uśmiechała się do wsi.
— Wieś mi się nie wypłaciła wcale za moje dobre ku niej chęci, udając wesołość odpowiedziało dziewczę. — Niechże mama sądzi, za co ją tu kochać? za pana Porfirego? za pana Zmorę? za Sulimowskich? czy za Dankiewiczów? Jak żyję, tyle razem nie widziałam śmieszności i dziwolągów. Jeszcze gdybym choć miała to szkiełko, przez które ojciec patrzy na wszystko co go otacza, upatrując wszędzie cnoty, blaski, nimbusy. Szkiełka tego widać zapomniałam w Warszawie.
— Więc ten list, przerwała matka, nie dając się oszukać wesołości przybranej, ten list taką w tobie obudził tęsknotę za Warszawą.
— Taką tęsknotę? powtórzyła Lizia rumieniąc się.
— I trochę żalu może.
— Żalu, dla czego?
— Jużcić musiałaś i biedaka Strumisza pożałować! żartobliwie dodała matka.
— Ot! nie wiem! zamyślając się poczęła Lizia doskonale udając mowę, ale rumieniąc się co chwila. —
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/098
Ta strona została uwierzytelniona.