Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/102

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie było nadeń pracowitszego człowieka: całe życie na wózku przelatywał z majątku do majątku, z powiatowego do gubernialnego miasta, naradzając się z plenipotentami, z kancelarzystami, sędziami, podając prośby, manifesta i tym podobnie. Uparta jednak fortuna nie wypłacała mu trudów jego, nic się nie wiodło, przegrywał często, a wygrane w korzyść nie szły. Nie zrażony jednak szedł tak dalej a dalej.
— Zkądże to hrabio jedziesz? spytał go gospodarz, pewnie nie umyślnie do mnie? ale albo z Łucka, albo do Żyłkowa?
— Cha! cha! roześmiał się tajemniczo przybyły zasiadając w krześle wygodnie, na ten raz się mylisz, jestem w Brogach naumyślnie...
— To być nie może!
— Najistotniej!
— Jakże będę takiego gościa przyjmował?
— O! tylko bez ceremonji, kończcie państwo preferansa, a mnie dadzą co przekąsić, bom głodny trochę po przejaźdzce.
Gra już i tak długo przeciągniona zerwała się zaraz z przybyciem hrabiego, zrobiono rachunek, zsunięto stolik. Pan Porfiry, który nie lubił gościć tam długo gdzie na niższy ton swój musiał się nastrajać, kazał konie zaprządz i wyjechał. Jaś Pancer niewyspany położył się przedrzymać, a Hubka, hrabia i Zmora zostali sami.
Sulimowski zbliżył się wprzód do Hubki.
— Cóż dyferencja? spytał śmiejąc się po cichu, skończyliście?
— Cha! cha! rzeczy tak stoją, że bylibyśmy skończyli, gdyby nie ten psia-wiara Parciński, który im