— Ja to oddawna pojmuję!
— A ja nie mogę...
Zmora się zbił z tropu, ale postanowił zmienić ton i wyspowiadać się wyraźnie, po chwili stanął znów do walki. Lizia odchodziła, wstrzymał ją.
— Za chwilę, rzekł, pożegnam państwa, pozwoli mi pani przybyć znowu?
— Ja? a cóż to do mnie należy?
— Całkiem i tylko do pani... a! gdybyś pani zrozumieć mnie chciała! Jestem tak nieszczęśliwy, że się nawet wytłumaczyć nie umiem... o słowo pociechy proszę...
— Mówmy wyraźniej, bez zagadek — odezwało się dziewczę.
— Los mój jest w ręku pani!
— Ale to nowa zagadka.
— Ja panią kocham! zawołał nareszcie pan Teofil po cichu, ale wyraźnie.
— To bardzo dobrze, zimno odpowiedziała Lizia.
— O! czyż się godzi szydzić?
— Ja mówię zupełnie serjo.
— Mogęż mieć nadzieję?
— Jakiejże pan żądać możesz?
— Pani nie masz litości!
— Owszem, pełniuteńkie serce, ale tylko litości.
Zmora popatrzał, zobaczył uśmiech złośliwy, oblał się krwią cały, zagryzł usta, zakręcił, pożegnał szybko i uciekł.
— Wyborniem go odprawiła! klaszcząc w małe rączki zawołała Lizia, poszedł z kwitkiem.
— Liziu, na Boga! możeś była niegrzeczną!
— Ja? chyba do zbytku grzeczną, kochana mamo.
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/126
Ta strona została uwierzytelniona.