Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 03.djvu/139

Ta strona została uwierzytelniona.

jednak było to coś, acz wyraźnie wymierzonego do nich, jednak nie dającego się pochwycić... Jawnem było że te żebraczki w krzesłach same tam nie osiadły, ale się o to ani ujmować było można, ani szukać sprawcy.
— Ha! rzekł pan Bal z westchnieniem, wszędzie są ludzie... moje serce... Może im było przykro żeś nie szła do ławek... Posądzam o to Hurkotów, chociaż im nie uchybiłem w niczem. — Trzeba to znieść w milczeniu...
— To są przyjemności wioski, z anielską cierpliwością odezwała się pani Bal.
— To się wszędzie zdarzyć może, ruszając ramionami odparł Bal, ty się duszko uprzedzasz... Zresztą może być przypadek po prostu, niepotrzebnie bierzemy to do siebie.
— Uważałeś że wszyscy zdawali się nas nie widzieć wychodząc z kościoła?
— Ale bo kto się wita i kłania w kościele! rzeki Bal, na wsi ludzie ściśle się trzymają starodawnych zwyczajów. Ja to znajduję bardzo słusznem, w domu Bożym ani rozmowy, ani przywitań być nie powinno.
— Posądzam Zmorę, rzekł żywo Stanisław, Lizia mu odmówiła przykro, będzie się na nas mścił; był w kościele i ani się zbliżył do nas.
— To najprędzej, podchwycił kupiec, masz słuszność, ale niech mi daruje, nie okazał wychowania.
— Przy pierwszej zręczności, szepnął Stanisław, dam mu nauczkę.
Matka chwyciła go za rękę.
— Na Boga Stasiu! jeszcze tego brakło mi do wszystkich strapień moich, żebym o ciebie truchlała? porzuć tę myśl, zaklinam cię, porzuć!