wsze i coraz goręcej oświadczał się ze swem dla wsi uwielbieniem.
Tymczasem kłopoty nie ustawały i sypały się jak z worka; każdy dzień coś nowego przynosił... Parciński pocił się nad stosami papierów, po których przejrzeniu ostatecznie zawsze coś tylko było komuś zapłacić. Pan Bal wyliczał i zapisywał potajemnie, a coraz to podsumowawszy, gdy był sam jeden, potrząsał głową znacząco; rosły bowiem wydatki niezmiernie, a przychód się ani pokazywał jeszcze. Aręda zaledwie wystarczała na pobycie codziennych kosztów życia, a Moszko regularnie kwitkami się wypłacał. Kasa właściwa Zakalańska, mająca osobne regestry, strasznie była chuda.
— Zapewnie że to wiele! mówił poczciwy pan Erazm, ale to są ekspensy installacyjne! inaczej być nie może... Później, powoli zacznie się to powracać...
Tymczasem pieniądze wyjeżdżały szybko, ale z powrotem doczekać się ich nie było można. Oczekiwana tak niecierpliwie wiosna poczęła się nareszcie... w kalendarzu... Zwiastował ją z nieporównanym zapałem pan Bal i wskazał żonie czerwonemi wydrukowane literami... Pierwszą część wiosny! Ale spojrzenie w okno przekonało go że to był mythus tylko, symbol, tradycja... ale pewno nie wiosna... Paskudniejszej pory nad tę, gdyby kto ją chciał robić naumyślnie, nie potrafiłby sobie skomponować. Na ziemi leżał śnieg wielkiemi płatami z pod którego czarna, naga wyglądała ziemia... błota było pełno, wody podostatkiem, zimno jak o Bożem narodzeniu... Przymrozki na czterdziestu męczenników poczęte, obiecywały męczyć dni czterdzieści i w tem nie zawiodły. Jeśli dzień jeden błysnął weselszy, po nim następowała słota, deszcz ze śniegiem,
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/013
Ta strona została uwierzytelniona.