Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

Jak tylko się ociepliło, pan Bal nie schodził z ganku, stał się dzieckiem, ale używał wiosny całą gębą. Przynosił trawę i pączki drzew lub dzikiego agrestu do pokoju, wynajdywał kwiatki, a tak go to naiwnie bawiło, że żona nie mogła mu już mieć za złe namiętności, która go tak uszczęśliwiała.
Ale wśród tych zachwytów ileż było chmurek zaledwie przeleciałych[1] już znowu wracających.
Skutkiem zabiegów rozsądnych Parcińskiego, ludność Zakala pogodziła się jakoś z dziedzicem, chętka nieposłuszeństwa ustała, a zresztą łatwo porachowali, że z panem jakiego im Bóg dał, najlepiej wyjdą starając się go chwycić za serce.
Prosty ten lud ma głęboką znajomość człowieka, z fizjognomji czyta trafnie i nigdy się nie myli; w słowie, w zapytaniu rozpoznaje od razu charakter. Pan Bal miał znowu tak otwartą fizys, tak poczciwie rozweselone oblicze, że się na niem i najmniej biegły poznaćby potrafił.
A jakże nie korzystać z dobroci?
Postanowiono więc choć bez narady, kłaniać się nizko kuropatwie, a ile możności ssać ją nieboraczkę. Nie szczędzono ukłonów, ani słówek, ani przymileń, a szczery ów lud prosty, wśród którego pełno filutów wyuczonych odwiecznem swem położeniem do odegrywania komedji — podchodził pana Bala nieustannie.

Nowy dziedzic przekonany że na wsi panuje szczerość i prawda, wierzył każdemu słówku najświęciej, oburzał się nawet gdy mu dawano do zrozumienia, że

  1. Piszę w brew gramatyce, i wiem o tem, ale zdaje mi się że gramatyka nie ma tu słuszności.