Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/019

Ta strona została uwierzytelniona.

tak obficie rozrzucono do koła.
W cztery oczy pytał pan Bal najprzód Parcińkiego czyby nie wiedział zkąd takie odstrychnienie się wyniknąć mogło, ale ten nie wiedział o niczem, bo z nikim nie żył, a skwaszony oddawna, tłumaczył to sobie nie źle zwykłą ludzką ułomnością.
— Nie dziwuj się pan, odpowiedział, pierwsze uczucie człowieka to zawsze obawa, niewiara, wstręt... mówią o ludziach pospolitych, gdyż wyżsi duchem poczynają od miłości i sympatji... Ale tu między temi cielętami, z pozwoleniem pańskiem, wyższości nie szukać. Potem im głupsze to tem dumniejsze, w ostatku draźliwe jak rana, której dotknąć nie można, żeby nie zabolało! Ale to są zwykłe początki. Gdybyś pan był Dankiewiczowi pożyczył pieniędzy, a panna Elizia nie odmówiła panu Teofilowi, stałyby rzeczy inaczej, zrobiłbyś pan sobie partją, choć nie ciekawą, czegobyś potem gorzej żałował niż dzisiaj, że panu ci trutnie pokój dali. Tem lepiej! Baba z wozu, kołom lżej!
Nic się z tego nowego nie nauczył pan Bal, bo tyle mniej więcej i sam się domyślał, ale go korciło że inne jakieś tajemne powody do tego ogólnego wstrętu przykładać się mogły. Kogo się tu popytać, od kogo nauczyć? na wsi naturalnie od żyda. Żyd tu jest wszystkiem, on łączy sobą klasy najróżniejsze, bo się do nich dotyka; wszystko wie, bo się o każdego dowiaduje; zdrowo bo praktycznie sądzi... a więc do Moszka!
Pan Bal spotkał właśnie starego jadącego biedką do dworu, opodal w lasku. Moszko jak dwudziestoletni młodzik zeskoczył z siedzenia, zdjął czapkę i na znak dziedzica którego bardzo szanował, bo mu z nim dobrze było, zbliżył się z uśmiechem.