Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/021

Ta strona została uwierzytelniona.

jedni drugich podszczuwali i zmówili się na Jaśnie pana.
— Cóżem ja im zrobił? spytał Bal łamiąc ręce — więc to spisek?
— Co na to uważać! Oni myślą że jak kto z kupców pochodzi, to co gorszego od nich.
— Z kupców! z kupców! — zawołał oburzony pan Erazm, albo to ja nie szlachcic i nie lepszy może od nich! Waćpan wiesz że Balowie pochodzą z książąt.
I byłby się tak dalece zapomniał poczciwy pan Zakala, że już chciał przed żydem liczyć swych przodków: wodza Justynianowego, książęcia Massagetów i podkomorzych Sanockich, gdy Moszko przerwał mu kłaniając się do kolan.
— Przepraszam Jaśnie pana, to głupi ludzie, co na to nważać! A wreszcie, co daleko szukać czego oni zlają? Ot! podsędek zawsze tu był pierwszy póki Jaśnie pan nie przyjechał, zląkł się że będzie musiał albo się wyciągać, albo spaść daleko niżej: nu! a Dankiewiczowi pan odmówił pieniędzy.
— Ty i to wiesz?
— Czego ja nie wiem? rzekł Moszko. Wszak i pan Teofil (tak go nazywano powszechnie, a niekiedy nawet pantofel) może mieć urazę? Nu! co za dziw, że ich złości biorą.
— Ale cóż na to poradzić? rzekł pan Bal, trudna to jednak rzecz siedzieć jak w więzieniu, żywej duszy nie widząc.
Żyd mocno głową pokiwał i dwakroć brodę siwą pogładził.
— Gdyby tak na mnie, odparł, jabym się im dał gniewać i siedziałbym cicho: przyszliby oni potem sami do Jaśnie pana.