Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/024

Ta strona została uwierzytelniona.

— No! z rezygnacją spuszczając głowę odparł Bal, któremu kij upadł z ręki, cóż tam Pan Bóg dał?
— Oj ludzie to, nie Pan Bóg.
— Cóż przecie?
Ultimatum w rzeczy dyferencji Radziwiłłowskiej, Hubka każe nam kończyć, lub pozwie do sądów.
— Kończmy! zawołał Bal, kończmy na miłość Boga!
— Nie można! niepodobna! warunki są niesłychane; odcinają nam całą dyferencją, najlepszy las, najsuchsze sianożęcie, wygon od Ciemiernej, jeszcze łaskawi że wioski nie zabierają i za to każą dziękować.
— Ach! ależ mamy my słuszność czy nie? zapytał pan Erazm, oświeć pan mnie.
— Szczerze powiedziawszy, ja prawdziwie rozpoznać nie umiem, kto tu ma słuszność po sobie, czy kniazie Radziwiłłowie, czy nieboszczyk kniaź Teodor. To pewna, że granicy stałej od wieków nie było, że się tam nieraz siekli i zabijali, a kto mocniejszy brał górę i trzymał. Pierwsze spory sięgają czasów ostatniego z Jagiełłonów. Ale to pewna że z dyferencji połowa nam dziś z prawa i prawnie przypaść powinna, gdyby nie komplanacja hrabiego.
— A ta opiewa?
— Ustępstwo zupełne.
— Cóż tu począć? co tu począć? radź pan.
— Zapiszmy się na kompromis.
— A! doskonale! zapiszmy się na kompromis, zawołał Bal, posłuży mi to do dania dowodu szacunku sąsiadom. Wybornie! Odpisz pan Hubce, że prosimy o kompromis.
— Kogo pan myśli od siebie prosić?
— Ja? podsędka Hurkota.