Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/026

Ta strona została uwierzytelniona.

Pan Erazm miał trochę przyzwoitej dumy a wiele gorączki, zżymał się, ale nie dał już poznać po sobie że go to obeszło.
— Jedź pan z łaski swojej i rób co chcesz byle był koniec, rzekł, sprawy mieć nie chcę, Zakale obejdzie się bez tego kawałka lasu.
Parciński chciał coś mówić, ale mu knpiec nie dał ust otworzyć.
— Wszystko cobyś pan mógł mi powiedzieć o tem, rzekł żywo, wiem, słyszałem, ale powtarzam, chcę zgody i pokoju, komplanacja mnie obowiązuje jakkolwiekbądź. Czekam pana jutro z podpisanym układem.
Parciński westchnął tylko.
— Niech pan zważy, odezwał się, że interes tak stoi, iż go inaczej jak źle skończyć nie mogę. Krzyk będzie na mnie.
— Kochany panie Tomaszu! ściskając go zawołał Bal, niech ich djabli wezmą, niech sobie krzyczy kto chce, a my róbmy co można i co da nam święty, nieopłacony spokój.
— Stanie się więc jak pan chcesz, ale z góry powiadam, że jeśli co utarguję, to nie wiele.
Wejście pani Balowej przerwało rozmowę, kupiec go pożegnał skwapliwie, twarz rozjaśnił, udał wesołego, zakręcił się, a że słońce grzało ślicznie, zaproponował przechadzkę. Tęskna Lizia, smutna pani i nie weselszy od nich Staś wyszli razem, jeden Bal choć w sercu uciśniony, rozczulał się zawsze i rozweselał, grając swą rolę do końca z heroizmem, jakkolwiek małych rozmiarów, ale wielkiem okupionem wysileniem.
Pustelniczo, cicho, smętnie biegły te dnie w Zakalu, których monotonii nic nie przerywało, chyba list