z Warszawy, chyba plotka arędarza, lub żart Parcińskiego.
Nazajutrz nie powrócił pełnomocny i napróżno niecierpliwy Bal trzy razy na spotkanie jego do promu wychodził, chcąc się zawczasu i dowiedzieć co zrobił i ułożyć z nim jak miał mówić przy żonie i dzieciach, przed któremi chciał ukryć swoję stratę. Nazajutrz rano siedział już znowu u promu dosyć pochmurny dziedzic Zakala. Liczył on, liczył co go kosztowało nabycie, a coraz lepiej obeznając się z tem co mu złote jabłko przynieść mogło, wielkie przewidywał straty. Ale od czegoż w człowieku ten rozum tak giętki, który mu przewybornie służy wedle potrzeby na prawo i lewo? Począwszy nim wywijać znalazł wkrótce pan Erazm, że trochę nakładów jeszcze na młyny, hutę, ulepszenie gospodarstwa, mogą olbrzymie wydać procenta i zyski.
— To są tylko początki, mówił, trzeba cierpliwości, wiele cierpliwości! wszystko się da przerobić.
Zatopionego w cyfrach, które jak wojska ogromne szeregami stały przed nim i poruszały się na rozkazy przechodząc w lewo i prawo, znalazł wracający Parciński, który dość kwaśny z promu zszedłszy, powitał kupca najniespodzianiej, a nawet trochę go przeląkł.
— A to pan! no, cóżeś zrobił? skończyłeś? spytał chwytając go za rękę dziedzic.
— Spełniłem rozkaz pański.
— No! to dobrze, o więcej nie pytam, a przy nich (to znaczyło resztę rodziny) chwal się pan ogromnie, żeśmy przepysznie interes zrobili.
— Ubiliśmy istotnie! zaśmiał się pan Tomasz, cała dyferencja dostała się Radziwiłłom, ledwiem odtargował
Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/027
Ta strona została uwierzytelniona.